Recenzja filmu

11 minut (2015)
Jerzy Skolimowski
Richard Dormer
Paulina Chapko

Mała apokalipsa

Wenecja przyjęła dzieło Skolimowskiego owacyjnie. Jedni widzą w nim pełen werwy dreszczowiec. Inni – triumf formalizmu i parodię hollywoodzkiego kina akcji. Trudno zgodzić się z powyższymi
Nowy film Jerzego Skolimowskiego nosi ten sam tytuł co książka Paulo Coelho. Przypadek? Z pewnością, choć po seansie trudno pozbyć się nikczemnej myśli, że "11 minut" mimo posępnej aury ma w sobie coś z twórczości autora "Alchemika": alegoryczną mozaikę ludzkich losów, strzeliste aforyzmy w dialogach, przesłanie głoszące, że (cytuję reżysera) "życie jest skarbem, ale my uświadamiamy to sobie wtedy, gdy je tracimy". Zdaję sobie sprawę, iż słowa Skolimowskiego są poparte bolesnymi doświadczeniami – w 2012 roku zmarł niespodziewanie jego syn Józef. W kontekście filmu brzmią jednak jak frazes.

Uliczny sprzedawca hot dogów, nastoletni złodziejaszek, zazdrosny mąż i podpalaczka to tylko niektórzy z bohaterów filmu Skolimowskiego. Niewiele o nich wiadomo. Mieszkają w wielkim mieście, każdy skrywa jakiś brzydki sekret. Postaci są celowo niedookreślone, a ich wątki ledwo naszkicowane. Po pierwsze, pełnią jedynie role cegiełek w piętrowej konstrukcji scenariusza. Po drugie, ich anonimowość ma potęgować niepokój spowodowany niewytłumaczalnymi zjawiskami z pogranicza horroru i filmu katastroficznego – czarny okrąg na niebie, samolot pasażerski przelatujący podejrzanie nisko nad centrum metropolii, wreszcie postać, która z zaśnieżonego ekranu telewizora oznajmia, że "niczego nie da się już naprawić". Święte słowa.

Wenecja przyjęła dzieło Skolimowskiego owacyjnie. Jedni widzą w nim pełen werwy dreszczowiec. Inni – triumf formalizmu i parodię hollywoodzkiego kina akcji. Trudno zgodzić się z powyższymi opiniami. Jak na film gatunkowy "11 minut" ma w sobie tyle napięcia co zepsute gniazdko elektryczne, w dodatku wydaje się zupełnie pozbawiony frajdy płynącej z żonglowania kliszami. Z kolei wychwalana przez wielu recenzentów forma jest zwyczajnie zwietrzała. Twórcy zachowują się, jakby spędzili ostatnią dekadę pod lodem. Fascynuje ich odkrycie, że da się kręcić sceny przy użyciu telefonów komórkowych, a kamera cyfrowa może naśladować percepcję bohaterów. Jeśli mowa o parodii Fabryki Snów, widzę ją najwyraźniej w tanich efektach specjalnych rodem z "Weekendu" Cezarego Pazury. Albo w scenie, gdy wytatuowany kark rusza do boju przeciwko Bogu ducha winnym pielęgniarzom, a dźwiękowcy uatrakcyjniają pojedynek odgłosami uderzeń rodem z filmów karate ze złotej epoki VHS.

Ostateczne uderzenie, istny cios wibrującej śmierci, zadają filmowi aktorzy, którzy wyraźnie męczą się w ekranowym świecie Skolimowskiego. Andrzej Chyra rozprawia z grupą zakonnic o najdłuższym hot dogu na świecie. Wojciech Mecwaldowski z obłędem w oczach przez pół filmu krąży bez celu po hotelowym korytarzu. Z kolei Paulina Chapko próbuje oprzeć się umizgom zagranicznego lowelasa raczącego ją wdzięcznymi komplementami w stylu: "Po mieście krążą słuchy, że dobrze się ruchasz".

Apokalipsa w końcu nadciąga, choć nie taka, jakiej można by się spodziewać. Puenta filmu – teoretycznie szokująca i nieoczywista – bije po oczach kiepską realizacją i banałem rodem z polifonicznych opowieści w stylu "21 gramów" czy "360". Wszystkie elementy trafiają na swoje miejsce, wątki domykają się z hukiem. Na usta ciśnie się jednak pytanie: i co w związku z tym?
1 10
Moja ocena:
3
Zastępca redaktora naczelnego Filmwebu. Stały współpracownik radiowej Czwórki. O kinie opowiada regularnie także w TVN, TVN24, Polsacie i Polsacie News. Autor oraz współgospodarz cyklu "Movie się",... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones